Henryk Wujec

Urodził się 1 stycznia 1941 r. w Podlesiu koło Biłgoraja w rodzinie chłopskiej. Jako jedyny z całej wsi poszedł do liceum, a później na studia, zarażony miłością do fizyki przez biłgorajskiego nauczyciela Adama Rotenberga.

– Moja mama liznęła świata, bo przed wojną jeździła na saksy do Francji – wspomina. – Dlatego uważała, że trzeba się kształcić. A prof. Rotenberg miał dużą bibliotekę filozoficzną, lubił dyskutować. Dzięki nim poszedłem na studia do Lublina, a potem do Warszawy.

Pierwszy raz zetknął się ze Służbą Bezpieczeństwa, gdy na początku lat 60. w akademiku organizował klub dyskusyjny; zapraszano marksistów, ale też księży z duszpasterstwa akademickiego przy warszawskim kościele św. Anny. Był podejrzewany o organizowanie akademickiej pielgrzymki na Jasną Górę. Podczas przesłuchania funkcjonariusz powiedział, że jeśli się nie uspokoi, wróci do pasania krów. – Moi najbliżsi pasali krowy, znajomi i przyjaciele też – opowiada Wujec. – To nie hańbi, ale hańbi takie pogardliwe powiedzenie. I w ten sposób SB i władza ludowa zaczęły mieć u mnie przechlapane.

Po studiach zaczyna pracę w warszawskiej fabryce półprzewodników TEWA.

Działa w Klubie Inteligencji Katolickiej. W Marcu ’68 jest na wiecu na Uniwersytecie Warszawskim, chodzi na procesy aresztowanych. A od lipca 1976 r. jeździ z pomocą do represjonowanych po Czerwcu robotników.

Ówczesny dzień Henryka Wujca wygląda tak: na szóstą rano odprowadza syna do przedszkola, pędzi do pracy, po pracy odwiedza żonę leżącą w szpitalu, potem w pociąg i do Ursusa, wraca późnym wieczorem i biegnie do Piotra Naimskiego spisywać relacje, do domu dociera grubo po północy. A następnego dnia znów na szóstą odprowadza dziecko do przedszkola. Na przesłuchaniach esbecy mówią: – Panie Wujec, my wiemy, że pan taki porządny człowiek, katolik, pracuje w fabryce, działa w KIK-u, więc po co trzyma pan z tymi Żydami?

Wiecznie zabiegany i zmęczony, z wielką teczką pełną papierzysk. Książki czytywał tylko nocami, trzymając stopy w misce z zimną wodą, żeby nie zasnąć.

W maju 1977 r. głoduje w kościele św. Marcina w Warszawie w obronie aresztowanych członków KOR-u oraz robotników przetrzymywanych w więzieniach. W październiku tego roku zostaje członkiem KSS “KOR”. Jest jednym z pomysłodawców i redaktorów niezależnego pisma “Robotnik”. Wielokrotnie zatrzymywany przez SB. Gdy wyrzucono go z pracy, miał czas, żeby jeździć po Polsce i szukać kontaktów w fabrykach. Udawało się, aż esbecy namawiali: – Panie Wujec, przestań pan tak jeździć i weź się wreszcie do jakiejś roboty.

W marcu 1979 r. pod mieszkaniem Jacka Kuronia ciężko pobili go SZSP-owscy bojówkarze – karatecy i bokserzy – którzy przybyli tam, by uniemożliwić wykład Jacka odbywający się w ramach “uniwersytetu latającego”.

– Strajki w czerwcu ’76 to był dla mnie przełom, odnalazłem sens życia – opowiada. – Wiedziałem, że tym zastraszonym, prześladowanym ludziom trzeba pomóc. A KOR to był powrót do korzeni; domy robotników z Ursusa tak bardzo przypominały chałupy z mojego Podlesia. Spłacałem dług, jaki zaciągnąłem, idąc ze wsi na studia.

W stanie wojennym oskarżony o próbę obalenia przemocą ustroju PRL wraz z dziesięcioma przywódcami “Solidarności”. Był sekretarzem Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie, posłem na Sejm z Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego, Unii Demokratycznej i Unii Wolności, a także wiceministrem rolnictwa.

Jednak profity płynące z zajmowanych stanowisk nigdy go nie interesowały – przede wszystkim “praca u podstaw”: we własnym okręgu wyborczym, na wsi, wśród ludzi. Kiedyś – w czasach OKP czy też UD – szukano kandydata do delegacji parlamentarzystów, która miała polecieć bodaj do Wenezueli. Egzotyka, sama przyjemność. Zapytano Wujca, czyby nie pojechał. – Ameryka Południowa? Przyszła środa? – sprawdza w notesie. – Nie mogę! Mam zjazd wójtów w Biłgoraju.

Paweł Smoleński. Źródło: Gazeta Wyborcza, wrzesień 2006
Fot. Andrzej Friszke