Stanisław Barańczak (1946-2014)
Kiedy w maju 1977 r. wkroczył do warszawskiego kościoła św. Marcina, by wziąć udział w głodówce protestacyjnej przeciwko aresztowaniu kolegów z KOR-u oraz radomskich i ursuskich robotników, w starannie zapakowanej torbie (brakowało tylko kanapek) miał książkę do tłumaczenia i stos naukowych lektur, żeby jak najlepiej wykorzystać ten wyjęty z życia tydzień. We wspomnieniu z głodówki napisałam, jak krzepiąca była dla mnie jego obecność: “Jest niezawodny, po poznańsku solidny, i to jest tak naturalne, że po prostu przerwał pracę, wstał zza biurka, ucałował żonę i syna i przyjechał głodować”. Przez następne lata Staszek na drugoobiegowych tomikach swych wierszy wpisywał mi tę samą dedykację: “Kochanej Joasi – solidny Poznaniak” (kolekcja tych zarekwirowanych mi na rewizjach tomików spoczywa pewnie gdzieś w archiwach MSW). W pełnym – powiedzmy delikatnie – oryginałów środowisku KOR-owskim Staszek wraz ze swą żoną Anią stanowili opokę i ostoję normalności. Patrząc na nich, myślałam zawsze: “No nie, jeśli ktoś taki jak oni jest z nami, to znaczy, że nie jesteśmy niepoprawnymi szaleńcami i fantastami”.
Wybitny historyk i teoretyk literatury, tłumacz, krytyk literacki, poeta, zawsze gotów był odłożyć pracę, by wypełnić to, co uważał za swą obywatelską powinność (raz był to udział w procesie robotników, innym razem zbieranie podpisów pod jakimś protestem czy kolportaż bibuły). Wyrzucony z pracy na Uniwersytecie Poznańskim nie mógł objąć proponowanej mu przez Uniwersytet Harvarda katedry literatury polskiej, bo władze PRL-u odmawiały mu paszportu. Wypuszczono go dopiero za “Solidarności” i już został w Ameryce. “Jaka to strata dla nas, jego polskich przyjaciół – myślę – że go tu z nami nie było i nie ma”. “Jaki to zysk dla polskiej kultury – myślę niemal jednocześnie – że miała i ma tak fantastycznego ambasadora w USA”. Nikt tak jak on nie potrafił oddać w poezji atmosfery zniewolenia i fałszu panoszących się w epoce późnego Gierka. W przejmujących wierszach „amerykańskich” pisał o kondycji wygnania i nowej ojczyźnie, gdzie „w promieniu mili (…) nikogo, kto by wiedział, co znaczą słowa »spólny łańcuch « oraz »ziemskie kolisko «”. Ostatni jego tomik – “Chirurgiczna precyzja” – zdobył nagrodę Nike. Jego translatorskie możliwości nie znają granic (tłumaczył Szekspira, angielskich poetów metafizycznych, współczesnych poetów angielskich i amerykańskich). Był nie tylko praktykiem, ale i teoretykiem przekładu, autorem świetnych esejów “Ocalone w tłumaczeniu”.
Portret Stanisława Barańczaka byłby niepełny, gdyby nie wspomnieć o jego dokonaniach na niwie przyswajania polszczyźnie purnonsensowej poezji anglosaskiej, jak również o jego twórczości własnej w tej dziedzinie, a osiągnął w niej Himalaje nonsensu. Jego dzieło “Pegaz zdębiał. Poezja nonsensu a życie codzienne” to kopalnia i inspiracja do wszelkiego rodzaju zabaw literackich, których jest mistrzem. Oto bierze np. tekst włoskiej arii operowej i tłumaczy ją na polski, powiedzmy to sobie otwarcie, nie trzymając się niewolniczo oryginału, jeśli chodzi o sens, za to wiernie odtwarzając jego brzmienie. Efekt? Ano taki, że słuchając pełnego namiętności i toczącego się tuż przed łóżkowym finałem dialogu Don Giovanniego i Zerliny z opery Mozarta, nie jesteśmy w stanie uwolnić się od jego “przekładu”:
Don Giovanni (barytonem): Wiej mi, bo tnę żyletą! (Vieni, mio bel diletto!)
Zerlina (sopranem): Iii, w japie – cham atletą (Mi fa pieta Masetto).
Don Giovanni: Pokancerować mordę?! (Io cangiero tua sorte).
Zerlina: Pies tonął – słoń pruł fordem (Presto non son piu forte).
Przynajmniej ja – a puszczam sobie czasem “Don Giovanniego” – zawsze słyszę jak wyżej.
Joanna Szczęsna. Źródło: Gazeta Wyborcza
Fot. Marcin Jabłoński, ze zbiorów Ośrodka KARTA
Stanisław Barańczak zmarł po długiej chorobie w 2014 roku.