Ewa Milewicz
Ewę, mieszkankę Żoliborza, jednego z gniazd opozycji, upatrzyli sobie na przedmiot wyzysku jej bliżsi i dalsi sąsiedzi – od Kuronia począwszy, na Chojeckim i Bielińskim wcale nie kończąc. Była nie tylko chętna do świadczenia żądanych zewsząd usług, ale miała małego fiata, co ją czyniło po prostu bezcenną w czasach, gdy w całym korowskim środowisku było samochodów jakieś dwa i pół. Wprędce stała się kierowcą miotanym bez litości przez redaktorów podziemnej prasy oraz Jacka Kuronia (“córeczko, podjedź tu, podjedź tam”). Rozwoziła bibułę po “sklepikach”, rozmaitych ludzi i tajemne zlecenia z adresu na adres, i w ogóle na lata odstąpiła właścicielskie prawa do swego fiacika na rzecz pazernej opozycji i jej podejrzanych interesów.
W KOR-ze każdy miał niby swoją “działkę”, rodzaj specjalności, dziś powiedziałoby się z polska – deal. W praktyce jednak wciąż brakowało rąk do pracy, więc wciąż przeskakiwało się z własnej działki do cudzej, żeby pomóc. W ten sposób, jeśli nawet komuś wydawało się, że ma wolną chwilę, to jej nie miał, bo przestojów w pracy się nie tolerowało. Nie wiem dokładnie, gdzie urabiała sobie ręce Ewa, gdy miała “wolną chwilę”, ale m.in. na pewno prowadziła w domu “sklepik” z wydawnictwami podziemia. Ludzie przychodzili do niej po przydziały prasy i książek zamówione przez inne punkty w Warszawie i nie tylko. Jak się dużo później okazało, kupował tu bibułę także agent enerdowskiego Stasi.
Prowadzenie “sklepiku” Ewa usiłowała taić nie tylko przed Służbą Bezpieczeństwa, ale i swoją pięcio-, sześcio-, siedmio- i ośmioletnią (zgodnie z biegiem czasu) córeczką Joasią, która wydawała się matce zbyt młoda na udział w konspiracji. Niezupełnie się to udało. Dzięki rewizjom w domu Ewy wzbogaciła się biblioteka MSW, a wieść niesie, że pewnego dnia, pod nieobecność mamy, a niewątpliwie ją podpatrzywszy, Joasia wręczyła pokaźną pakę bibuły bliżej nieokreślonemu brodaczowi z plecakiem.
Ewa musiała miewać jeszcze inne chwile czasu, bo z końcem lat 70. najęła się do pomocy w mojej działce, na której ja się już przewracałam. Przyjęta formalnie do KOR-u zaczęła uczestniczyć w przygotowywaniu comiesięcznych komunikatów i wtedy poznałam jej zadziwiająco kulfoniaste pismo.
W sierpniu ’80 Ewa znalazła się w gdańskiej stoczni i do dziś nie wiem, jak przeszła przez to wszystko na swoich kulach i w inwalidzkim wózku, ale jestem też pewna, że przejdzie zawsze przez wszystko najtrudniejsze. O tym, co tam się działo i stało, napisała tak ciekawy reportaż, że z drugoobiegowego “Biuletynu Informacyjnego” przedrukował go “Der Spiegel”. Był to jej pierwszy dziennikarski sukces, ale nie zajęła się jeszcze wtedy swoją przyszłą karierą. Mazowiecka “Solidarność” zaprzęgła ją zaraz do czarnej roboty, którą Ewa żmudnie ciągnęła w stanie wojennym i po nim, do końca PRL-u.
Dzisiaj jest znaną publicystką “Gazety Wyborczej”. Ma cięte pióro. To ona wymyśliła termin “falandyzacja prawa”. Surowo ocenia słowa i postępki wszelkiej maści polityków, ale też zaciekle potrafi bronić pomówionych czy niesprawiedliwie potraktowanych, choćby nimi byli jej polityczni przeciwnicy.
Bo zmieniły się czasy, ale Ewa nie. Jak zawsze każdy, kto się do niej zbliży, uszczknie coś z jej dobroci. Jak zawsze ma talent do przyjaźni, do uwagi na potrzeby innych, do bycia użyteczną. I jak zawsze, gdy się zamyśli, ssie palec.
Anka Kowalska. Źródło: Gazeta Wyborcza, wrzesień 2006.
Fot. Tomasz Michalak/FOTONOVA